Faktycznie „ladacznice” Piotra nie cieszyły się żadnymi przywilejami, a samo figlowanie z carem nie wystarczało, żeby ocalić głowę, nawet jeśli dziewczyna była piękna.
Jesienią 1718 roku Piotr wszczął śledztwo w sprawie jednej z dam dworu Katarzyny, która była kiedyś jego kochanką, a mianowicie kamerfrejliny Mary Hamilton, pochodzącej ze szkockich rojalistów.
Czternastego marca 1719 roku Mary wyglądała przepięknie, wchodząc na szafot w białej jedwabnej sukni z czarnymi wstążkami. Spodziewała się jednak ułaskawienia, zwłaszcza gdy pod szubienicą pojawił się sam Piotr, który pocałował ją i szepnął do ucha: „Nie mogę złamać prawa, żeby ocalić ci życie. Znieś dzielnie swoją karę i zanoś swe modły do Boga z sercem pełnym wiary”. Ona zemdlała, a on skinął na kata, który uczynił swą powinność. Następnie car podniósł piękną uciętą głowę Hamilton i wygłosił przed zgromadzonym tłumem wykład o anatomii, wskazując przecięte kręgi szyjne, otwartą tchawicę i tętnice, z których kapała krew. Następnie pocałował zakrwawione usta, rzucił głowę na ziemię, przeżegnał się i odszedł.
Madame Gaillard, jakkolwiek nie dobiegała jeszcze trzydziestki, życie miała już za sobą. Na zewnątrz wyglądała na swoje lata, wewnętrznie natomiast była już od dawna martwa. W dzieciństwie ojciec zdzielił ją pogrzebaczem w czoło, tuż ponad nasadą nosa, i od tej pory utraciła zmysł powonienia, jak również zdolność odczuwania ludzkiego ciepła i chłodu oraz wszelkich w ogóle namiętności. Tkliwość była jej odtąd równie obca jak odraza, nie znała ani radości ani rozpaczy. Nie czuła nic, gdy potem spała z mężczyzną, i nie czuła nic, gdy rodziła dzieci. Nie płakała po tych, które zmarły, i nie cieszyła się tymi, które jej pozostały. Kiedy mąż ją bijał, nie zasłaniała się, i nie doznała żadnej ulgi, gdy mąż zmarł w Hotel-Dieu na cholerę.
Julian powiedział sobie: „Nie mam już nic do roboty na ziemi” i zasnął głęboko. Nazajutrz przebył śledztwo, po czym przez kilka dni zostawiono go. Był w duszy spokojny, cała sprawa wydawała mu się niezmiernie prosta: chciałem zabić, powinienem być zabity. Nie myślał o tym bliżej. Sąd, przykrość publicznego występu, obrona, wszystko to wydawało mu się niby drobny kłopot, nudny ceremoniał, o którym będzie czas myśleć, gdy przyjdzie pora. Chwila śmierci nie obchodziła go również: „Pomyślę o tym po wyroku”. Życie nie zdawało mu się nudne, patrzał na wszystkie rzeczy pod innym kątem, nie miał już ambicji.
Nigdy nie docieramy do miejsca równowagi, kiedy możemy powiedzieć sobie: To jest to. Jestem szczęśliwy. Nie mam może jeszcze wszystkiego, czego pragnę, ale jestem szczęśliwy z tym, co mam. Wszystkie mistyczne filozofie światowe mówią jedno i to samo:
Zatrzymaj się. Ucichnij. Zastygnij w bezruchu.
Zaakceptuj miejsce, w którym jesteś teraz.
Przesłanie różnorakich tradycji sugeruje zaprzestanie spekulacji umysłowej na temat znaczenia życia i zadawania tego bezsensownego pytania: Dlaczego? Jeżeli uda ci się uspokoić umysł na tyle, by dotrzeć do miejsca akceptacji, to nagle te wszystkie burze wokół ciebie, te pragnienia, te niezadowolenia (w końcu umysł ma to do siebie, że jest stale niezadowolony), ta energia wypala się, uspokaja, przycicha. Wtedy możesz skontaktować się ze swoim prawdziwym wewnętrznym jestestwem i zacząć dostrzegać, co jest prawdziwe, co jest rzeczywiste. Co wymaga zmiany, a co trzeba zostawić tak jak jest. Akceptacja jest tak prosta – to przecież tylko opinia. Brak akceptacji to też tylko opinia. JEST TAK, JAK JEST. Gdy dotrzesz do miejsca akceptacji, będziesz absolutnie wolny.
Ja bym od siebie dodał:
Skoro jest, jak jest, to znaczy, że tak musiało być, tak powinno być. I nie rozpamiętywać, tylko robić dalej swoje.